To zaburzenie, którego dominującą cechą jest stałe, nieuzasadnione przekonanie o istnieniu przynajmniej jednej poważnej, postępującej choroby somatycznej. Hipochondrycy stanowią spory odsetek pacjentów przeciętnego lekarza. Doktor Brian Fallon, wykładowca psychiatrii na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku, szacuje, że jest ich co najmniej od 4 do 6 procent.

Skąd jednak wzięła się hipochondria? Choć prawdopodobnie stan ten towarzyszy ludziom od zarania dziejów, to nazwę ukuli starożytni Grecy: hypochondrium to określenie pewnego miejsca na ciele pod chrząstką żeber. Galen z Pergamonu zwykł opisywać tym słowem wszelkie dolegliwości żołądkowe.

 

A ponieważ Grecy przekonani byli, że ukryte w jamie brzusznej organy wewnętrzne mogą być źródłem zaburzeń emocjonalnych, hypochondrium szybko zyskało drugie znaczenie – obsesję choroby. I to drugie znaczenie około II w. n.e. całkowicie wyparło znaczenie pierwotne. Przez kolejne 400 lat hipochondria obrastała w kolejne atrybuty, takie jak przesadne zamartwianie się chorobami, okresy niepokoju, melancholia.

W Europie w XVII w. bardzo często hipochondrię opisywano jako stan depresyjny połączony z tępymi bólami i niestrawnością. Najlepszą kuracją miały być zdaniem ówczesnych medyków… pijawki. Kłopot w tym, że już wówczas hipochondrycy charakteryzowali się dużą odpornością na wszelkie próby leczenia, tak więc największa nawet ilość pijawek nie była w stanie przynieść im ulgi.

Reklama

 

Zwłaszcza że w nękanej zarazami Europie epoki oświecenia hipochondria stała się… modna. Podobno na salony wprowadzili ją artyści, którzy wylansowali w owym czasie typ schorowanego, bladego neurotyka, który koniecznie musiał cierpieć na jakąś przypadłość w rodzaju suchot czy gruźlicy. Moda rozprzestrzeniła się tak bardzo, że w 1733 r. brytyjski lekarz George Cheyne napisał pierwszy poradnik dla hipochondryków pod znamiennym tytułem „Angielska choroba. Traktat o wszelkiego rodzaju rozstrojach nerwowych, takich jak spleen, wapory, przygnębienie, stany histeryczne lub hipochondryczne i tym podobne”. Na łamach książki medyk twierdził, że na histerię i hipochondrię cierpi jedna trzecia jego rodaków. Tłumaczył też, że najczęściej stany te dotykają osoby z wyższych sfer. Zdaniem Cheyene’a wszystkiemu winne było angielskie wilgotne powietrze, zmienna pogoda, brak aktywności fizycznej i ciężkostrawne jedzenie.

Dziś, w XXI w., hipochondria ma się – jeśli można to tak nazwać – jeszcze lepiej. Niezwykły rozwój medycyny pozwala na zbadanie i sklasyfikowanie praktycznie dowolnej przypadłości – czy będzie to uczulenie na kolory, nadwyrężenie nadgarstka spowodowane używaniem komputerowej myszki, czy zagadkowy „syndrom sutka fryzjerki”. Okazuje się też, że jeśli dobrze poszukać, to na nasze zdrowie może mieć wpływ nie tylko skład chemiczny dywanu, ale również wybuch wulkanu na drugiej półkuli, faza księżyca, a nawet pora dnia powszechnie uznana za pechową.

Jaki jest główny czynnik ryzyka, jeśli chodzi o zapadalność na hipochondrię? Życie w kraju o wysokim poziomie zamożności i brak innych, poważniejszych problemów. Jednak jak się okazuje – w każdym z nas drzemie zalążek tej przypadłości. W łagodnej formie obawa o własne zdrowie miała nam pomagać w przetrwaniu. Dziś większość potencjalnych zagrożeń została całkowicie wyeliminowana lub nie stanowi już zagrożenia. Jednak mechanizm w naszym mózgu wciąż działa – dlatego wymyślamy nowe.

Naszą skłonność do samozamartwiania doskonale zdefiniował angielski pisarz i poeta Aldous Huxley: Większość naszych bolączek i słabości jest spowodowana zmartwieniami i pragnieniami. Zamartwiamy się, co prowadzi do podwyższonego ciśnienia, chorób serca, gruźlicy, wrzodów żołądka, słabej odporności na infekcje, nerwic, odchyleń seksualnych, szaleństwa i samobójstwa. Nie wspominając o całej reszcie.

Najgorsze jednak, że – zdaniem wielu lekarzy – długotrwałe pozostawanie w przekonaniu, że coś jest nie tak z naszym zdrowiem, może faktycznie przyczynić się do jego pogorszenia, a nawet do śmierci. To efekt samospełniającej się przepowiedni. Najlepiej więc chyba przestać przejmować się przesadnie własnym zdrowiem. I brać przykład z tych osób, które dożyły sędziwego wieku.

 

Michał Piotrowski

 

Przy pisaniu powyższego artykułu oparłem się na książce Johna Naisha pt. „Podręcznik hipochondryka” wydanej przez wydawnictwo Znak.