Od Twoich znajomych wiem, że potrafisz przewidywać pogodę. Skorzystam z okazji i zapytam, jakie lato czeka Polaków?

– Coś czuję, że będzie chłodniej niż w zeszłym roku.

 

 

Mówisz to na podstawie prognoz pogody czy tego, że łupie Cię w kolanie?

– Żebyś wiedział, że reumatyzm daje mi się coraz bardziej we znaki. Czuję w kościach te kilkanaście lat spędzonych na wodzie i wiem, że pogoda będzie się zmieniać.

 

Dla żeglarza pogoda, a konkretnie – wiatr, to najważniejsza sprawa. Skąd zdobywasz o niej informacje?

– Idę nad wodę, patrzę na chmury i widzę. Na dodatek z trzech różnych miejsc ściągam prognozy pogody. Gdy matematyk patrzy na tajemniczy wzór, to od razu widzi, jaki będzie wynik. Tak samo ja: patrzę na wodę i mniej więcej wiem, co będzie się działo z wiatrem za dwie godziny, ile go będzie i jak będzie kręcił. Mam nosa do pogody i gdy znajomi wypytują mnie o nią, to łapię się na tym, że mogę im coś podpowiedzieć.

 

Pogoda to też dobre alibi. Zdarza się, że mówisz: „Przegrałem, bo wiało za mocno” albo „Byłem czwarty, bo wiało za słabo”.

– Swoje niepowodzenia rzadko zwalam na pogodę. Jeżeli coś nie wyjdzie, to zawsze jest moja wina. Czasami przygotowuję się na słaby wiatr, bo na różnych zawodach słabo wieje. Wtedy w ruch idą inne żagle i w ogóle inny sprzęt.

Reklama

 

Teraz odpowiedzialność za ewentualne wpadki się rozkłada. Z łódki jednoosobowej przesiadłeś się na łódkę dwuosobową i z Dominikiem Życkim tworzycie od kilu lat załogę, która teraz ma dopłynąć do Londynu, na igrzyska...

– Mam szczęście do ludzi. Dominik to świetny człowiek i wspaniały kompan. Spędzamy razem mnóstwo czasu. Gadamy o wszystkim: o życiu, o polityce, o nowych samochodach...

 

A o dzieciach też rozmawiacie? Dominik ma dużo dzieci.

– Żartujemy, że dzięki Dominikowi średnia liczba dzieci w naszej załodze jest już całkiem niezła. On ma świetny kontakt z córkami.

 

Gdy zostałeś młodym mistrzem olimpijskim, dostawałeś wiele listów, w których dziewczyny wyznawały Tobie miłość. A teraz?

– Uspokoiło się (śmiech). Takich listów już nie dostaję, ale za to spotykam się z zainteresowaniem dziewczyn w wieku szkolnym. Widzę i czuję, że im się podobam...

 

...ale dla licealistek to już jesteś stary koń.

– I dobrze mi z tym, bo sytuacje, o które pytasz, bardzo mnie krępowały. Wydawało mi się to bardzo dziwne. Nigdy nie uznawałem się za przystojniaka i nie bardzo wiedziałem, co z takimi wyznaniami robić. Na szczęście wszystko wróciło do normy.

 

A choroba morska? Ciągle Cię prześladuje?

– Gdy pojawiają się duże fale, to czuję się źle, ale mam na to swoje sposoby...

 

Aviomarin?

– Wykluczone, bo jest na liście środków dopingujących.

 

A na czym ten doping miałby polegać? Stałbyś się silniejszy, bardziej wytrzymały?

– Mnie akurat ten specyfik tylko by zaszkodził: stałbym się senny i apatyczny, ale takiej Renacie Mauer, która uprawia strzelectwo, mógłby bardzo pomóc.

 

Żeglarstwo przeciętnemu Polakowi kojarzy się z kapitanem Krzysztofem Baranowskim. W czasach naszej młodości w telewizji było go pełno. To nazwisko jest dla ciebie ważne?

– Więcej zawdzięczam chyba Adamowi Słodowemu – autorowi programu „Zrób to sam” (śmiech). Programy kapitana Baranowskiego może i były ciekawe, ale od zawsze bardziej interesowałem się żeglarstwem światowym niż polskim. W porównaniu z żeglarzami z Wielkiej Brytanii, z Francji i z Australii, Polacy wypadają średnio...

 

Kapitan Baranowski nie był twoim idolem?

– Nie. Był nim Nowozelandczyk Russell Coutts. Żegluje do dziś i mamy fajny, przyjacielski kontakt. Właśnie tacy ludzie zawsze mnie fascynowali, od nich chciałem się uczyć i dlatego nie wiem za dużo o historii polskiego żeglarstwa. Ba, ja nawet szant nie śpiewam. Poszedłem drogą profesjonalnego sportu: nie siedzę i nie piszę książek, nie palę fajki.

 

Otarłeś się kiedyś o śmierć na morzu?

– Gdy w Nowej Zelandii wywróciłem się na Oceanie Spokojnym, strach zajrzał mi w oczy nie na żarty. Były bardzo duże fale. Z pięć razy wpadłem do wody, a ostatnia wywrotka była na tyle niebezpieczna, że zaczęło mi brakować tlenu. Na szczęście szybko wydostałem się z wody.

 

A rekiny?

– Rekiny żeglarza nie zaatakują, ale orki mogą to zrobić. Kiedyś płynął obok mnie taki 100-kilogramowy żarłacz, a w Nowej Zelandii widziałem dwie orki. Miałem nawet ze sobą aparat, ale go nie uruchomiłem (śmiech). Zdjęcia nie mam, ale na szczęście wszystkie moje nogi i ręce są na swoim miejscu.

 

Widziałeś cały świat. Wracasz do szarej Polski i co sobie myślisz?

– Że to mój dom. Nowa Zelandia jest piękna, Azja jest kolorowa i świetnie można tam zjeść, ale urodziłem się w Warszawie. Warszawa nie jest najpiękniejsza, ale ten most Poniatowskiego, ten asfalt podziurawiony, te rurki z kremem na rondzie Wiatraczna, stadion Legii, rodzina, znajomi... Budowanie tego wszystkiego w nowym miejscu jest prawie niewykonalne.

 

Warszawa Cię nie ogranicza?

– Gdyby nie trzymało mnie tu wiele spraw, już dawno zamieszałbym na Kaszubach, bo jest tam tak pięknie. Pośrednim rozwiązaniem jest to, że od pewnego czasu mam także mieszkanie w Gdańsku. Ale brakuje mi czasu dla siebie. Ciągle żyję na walizkach. Brazylia, Dubaj, Miami – to wszystko fajne miejsca, ale...

 

Rozmawiał Tomasz Barański

jumi[*19]}