Słońce – nasz największy dostawca energii – w zimowe dni świeci nam najwyżej półtorej godziny dziennie. To tak zwana „średnia nasłonecznienia” ze stycznia, a to oznacza, że są także gorsze, ciemniejsze dni...
(Dla porównania – w czerwcu cieszymy się słonecznym blaskiem bez mała osiem godzin dziennie). Wstając po ciemku i wracając po ciemku z pracy, czujemy, jak uchodzi z nas energia i radość życia... Jak przetrwać „długie, złe miesiące” bez światła?

 

Jak Słońce wpływa na żywe organizmy, uczą się już dzieci w szkole podstawowej. Ciepło i światło słoneczne potrzebne jest roślinom w procesie fotosyntezy, której produktem jest niezbędny do życia tlen. Gdyby Słońce nagle zgasło, dowiedzielibyśmy się o tym po ośmiu minutach – tyle czasu pędzą do nas słoneczne promienie – a wkrótce potem nastąpiłby na Ziemi koniec wszelkiego życia. I nie jest to scenariusz kolejnego filmu katastroficznego, tylko suche, naukowe fakty.

 

Ciemno wszędzie...

Szczęśliwie żadne naukowe przesłanki nie wskazują na to, by Słońce miało nagle przestać świecić. Nawet w najbardziej ponury, zimowy dzień dociera do nas zza chmur dawka światła i ciepła wystarczająca do podtrzymania ziemskich procesów życiowych. Dlaczego więc od późnej jesieni do wczesnej wiosny czujemy się tak podle? Główną przyczyną jest brak światła o poranku, kiedy wyrwani przez budzik do codziennych działań czujemy się jak obudzeni w środku nocy. Jeśli doskwiera nam w zimowym czasie uczucie nieokreślonego przygnębienia i rozdrażnienia, może to być znak, że cierpimy na sezonową depresję.

Reklama

 

Wbrew naturze

Chciałoby się powiedzieć z przekąsem: jak zwykle szkodzi nam cywilizacja... Naukowcy zgodni są co do tego, że gdybyśmy, jak nasi praprzodkowie, żyli w zgodzie z naturalnym rytmem przyrody, wszystko byłoby w porządku. No tak, ale przecież nie możemy zakopać się na zimę w stercie liści – choć mnie na przykład taka ochota nachodzi regularnie. Ceną za podtrzymanie zimowej aktywności u wielu osób bywa właśnie depresja sezonowa. A dokładniej: sezonowe zaburzenie afektywne. To dolegliwość polegająca właśnie na zaburzeniach nastroju, związana z brakiem światła i ciepła, a także z innymi czynnikami atmosferycznymi, wilgotnością powietrza, ciśnieniem. Nadchodzi z okrutną prawidłowością co roku w okolicy października i zostaje czasem nawet aż do kwietnia. Równe pół roku, cały „sezon grzewczy”. Kto cierpi? Czterokrotnie częściej kobiety, ale i panowie, a nawet małe dzieci.

 

Będzie jaśniej – będzie weselej

Dlaczego tak się dzieje? Natura dolegliwości nie została gruntownie przebadana, ale naukowcy sugerują, że z braku światła i ciepła „wariuje” nam ośrodkowy układ nerwowy, a dokładnie – sposób działania neuroprzekaźników. Dla przypomnienia, neuroprzekaźniki to związki chemiczne, które przenoszą sygnały między komórkami nerwowymi i mięśniami. Czyli najprostszym środkiem zaradczym na cierpienie z braku światła jest... światło. Leczenie sztucznym światłem nazywa się fototerapią (albo światłolecznictwem) i polega na przepisanym przez lekarza naświetlaniu specjalną lampą, codziennie przez pewien czas. Nie mówimy tu o solariach! Zdroworozsądkowy seans w kapsule jest za krótki, by przynieść leczniczy skutek. Specjalne lampy do fototerapii, z uwagi na ich działanie, zwane są czasem antydepresyjnymi. Pomagają w bezsenności, łagodzą uczucie lęku i przygnębienia, niwelują smutek – słowem, koją jak słoneczne promienie.

 

Afryka, ryby czy dziurawiec?

Ale czy fototerapia jest jedynym sposobem na zimowe smutki i depresje? Oczywiście, że nie. Wzruszający wydaje się pomysł, podsuwany czasem przez lekarzy: proszę w miesiącach zimowych wyjechać na trochę do ciepłych krajów... Nie wiem, jak Państwo – ja zrobiłabym to bardzo chętnie, zwłaszcza jeśli taką wyprawę refundowałby NFZ. To świetna idea, ale o wypadzie na Południe większość z nas może tylko pomarzyć. Dlatego musimy próbować innych sposobów. Przede wszystkim nie zamykajmy się jak sardynki w puszce – w domach, biurach i samochodach. Korzystajmy z absolutnie każdej możliwej okazji, żeby spędzić troszkę czasu na powietrzu. Nawet przez gęste chmury przebija się odrobina światła słonecznego – łapmy ją, kiedy tylko się da. Po drugie: bierzmy wzór z Eskimosów. Gdyby nie tłuste ryby, które zajmują ważne miejsce w ich diecie, Inuici zapewne miewaliby się o wiele gorzej. Oczywiście, nie namawiamy nikogo do przejścia na jedzenie samego mięsa i ryb, niemniej jednak wzbogacić zimową dietę o nienasycone kwasy tłuszczowe omega-3 – na pewno warto. Dobroczynne dla serca, pomogą także przy zaburzeniach nastroju. Pamiętajmy też o preparatach z dziurawca, nieocenionego przy obniżeniach nastroju. Zima to jedyny czas, kiedy możemy sobie pozwolić na ich spożywanie: dziurawiec jest silnie fotouczulający, więc nie łączmy go z wyprawami do solarium!

Reklama

 

Z Południa i z Północy

Na koniec słowa pociechy: jeśli rzeczywiście cierpisz na zimową depresję, możesz sobie pomóc. To nie jest wyrok! Jeśli lekarz zaleci naświetlania lampą przeciwdepresyjną – to taka terapia jest nie tylko przyjemna, ale i skuteczna. Przy zimowej depresji raczej nie stosuje się farmakoterapii – ze względu na dość długi okres „rozkręcania się” lekarstwa. Czas pierwszych efektów działania zbiegłby się tu z nadejściem wiosny, czyli z porą, kiedy objawy i tak ustępują.

Poza tym wszystkim – nie jesteśmy z naszym smutkiem sami, pamiętajmy, że na północ od nas mieszka całkiem spora grupa ludzi równie jak my, a nawet bardziej, podatnych na sezonowe zaburzenia nastroju. Już w VI wieku uczony Jordanes opisywał cierpiących na zimowe smutki mieszkańców Skandynawii. Co ciekawe, wolni od tych przypadłości wydają się mieszkańcy Islandii – być może z przyczyn genetycznych, a zapewne także dzięki diecie bogatej w ryby.

 

Honorata Mielga