Stare łacińskie przysłowie mówi: Otium pulvinar satanae (nieróbstwo jest łożem szatana). I chociaż często gęsto zdarza nam się kląć w żywy kamień na mus pracowania na chleb, choć wzdychamy „ach, kiedy wreszcie będę na emeryturze”, to wszyscy wiemy doskonale, że źle jest, kiedy pracy nie ma. I mowa tu nie tylko o aspekcie ekonomicznym – brak pracy równa się brak pieniędzy – ale o poczuciu, że jest się potrzebnym, że życie ma sens…

 

Ci którzy pozbawieni są szans na pracę, na jakąkolwiek formę twórczej aktywności, cierpią z powodu poczucia nieprzydatności. To ogromnie destrukcyjne, złe uczucie, które samo w sobie może wywoływać smutek, frustrację i depresję, nawet u zdrowych skądinąd osób.

A co dopiero, gdy mamy do czynienia z pacjentami psychiatrii… Jedną z form rehabilitacji psychiatrycznej jest właśnie tak zwana terapia zajęciowa – leczenie pracą, działaniem, twórczością. Głównym celem terapii zajęciowej jest umożliwienie pacjentom pełnego uczestnictwa w normalnym życiu. Punktem wyjścia – założenie, że zajęcie się czymś sensownym poprawia psychiczną i fizyczną kondycję pacjenta i ma fundamentalne znaczenie dla ułatwienia mu powrotu „na łono społeczeństwa”.

 

Już starożytni Grecy…

Naprawdę, bez żartów: sto lat przed narodzeniem Chrystusa pewien grecki medyk leczył chorych psychicznie między innymi za pomocą ćwiczeń i muzyki. Starożytni Rzymianie zalecali im także podróże, konwersacje i ćwiczenia. Średniowiecze co prawda zarzuciło całkowicie te – dziś znów z powodzeniem stosowane – metody i zostały one na wiele stuleci zupełnie zapomniane, ale doba oświecenia i reforma szpitalnictwa w XVIII w. szczęśliwie przyniosła powrót do metod antycznych. Zamiast krępować pacjentów żelaznymi łańcuchami i trzymać ich w pełnej izolacji, próbowano znów leczyć ich pracą i zorganizowaną rozrywką. Jednak i tamte metody, choć już na dobrze obranym szlaku, musiały przejść wiele zmian, aby mienić się szlachetną nazwą terapii zajęciowej. Zresztą sposób traktowania pacjentów z chorobami umysłowymi w ciągu wieków – ba, nawet we współczesnym świecie, zwłaszcza w krajach bloku komunistycznego – jest tematem na osobną, mrożącą krew w żyłach mroczną historię hańby i wstydu. Do Polski idee terapii zajęciowej trafiły na przełomie wieków XIX i XX. Rozkwit tej metody odnotowuje się po drugiej wojnie światowej przy oddziałach psychiatrycznych, gruźliczych, a także w sanatoriach.

 

Terapia z bliska

Początki terapii zajęciowej w dzisiejszym, nowoczesnym rozumieniu datują się na lata tuż przed pierwszą wojną światową. Przełom w tej dziedzinie zbiega się w czasie – nie bez przyczyny – z nowym podejściem do medycyny jako takiej. Ona to, zamiast skupiać się na leczeniu czysto fizycznych objawów, podjęła wyzwanie dotarcia do przyczyn powodujących choroby: i to przyczyn nie tylko fizjologicznych, cielesnych, ale i duchowych, społecznych, ekonomicznych, rozpatrując zdrowie człowieka w szerszym niż dotąd kontekście. Idea terapii zajęciowej zdobyła współczesną Europę i już w latach 30. ubiegłego wieku nikomu nie wydawała się nowomodnym, naiwnym wymysłem. Wtedy to mniej więcej opracowano standardy postępowania obowiązujące w zasadzie do dziś.

 

Różne rodzaje terapii

Podstawowa klasyfikacja terapii zajęciowej dzieli ją na trzy rodzaje. Są to: ergoterapia, czyli terapia pracą, zajęciami manualnymi; socjoterapia – leczenie zaburzeń zachowania i zaburzeń emocjonalnych poprzez spotkania grupowe i towarzyskie; wreszcie arteterapia, czyli leczenie sztuką, poprzez twórczość własną lub kontakt z kulturą jako odbiorca. Na zajęciach terapii pracą uczestnicy uczą się różnych rodzajów rzemiosła, jak garncarstwo, wikliniarstwo, ogrodnictwo czy metaloplastyka lub stolarka. Zabawa lub ćwiczenia w zorganizowanej grupie to środki, którymi posługuje się socjoterapia. Terapia sztuką to zarówno wyjścia do teatru czy na wystawę, jak i twórczość: rzeźba, malarstwo, grafika, zajęcia teatralne lub taneczne. Aby jednak terapia odniosła skutek leczniczy, nie może być zwykłą zabawą czy po prostu „robieniem czegoś” dla zabicia czasu. Terapię zajęciową zaleca lekarz, a nad jej prawidłowym przebiegiem czuwają fachowcy – terapeuci zajęciowi. Są w Polsce ośrodki kształcące takich ludzi w ramach studiów podyplomowych, kończących się egzaminem uprawniającym do wykonywania zawodu.

 

Co to daje

Piszemy tu wiele o pacjentach szpitali psychiatrycznych, ale błędem byłoby sądzić, że przywileje terapii zajęciowej są zarezerwowane wyłącznie dla nich. Nic bardziej mylnego. Leczenie aktywnością twórczą, bo tak można wyjaśnić sens terapii zajęciowej, może być skuteczne w bardzo wielu przypadkach, niekoniecznie związanych z chorobami umysłowymi. Rozmaite ośrodki prowadzą warsztaty terapii zajęciowej tak różnych, wydawałoby się, ludzi, jak dorosłe dzieci alkoholików, uchodźcy czy azylanci, bezdomni, osoby wychodzące z uzależnień czy wreszcie – mówiąc najogólniej – „osoby w trudnej sytuacji życiowej”. Terapia zajęciowa bowiem może być znakomitym wsparciem terapii psychologicznej. Zdziwiliby się Państwo, ile dobrych książek powstało właśnie wskutek sugestii psychologa – gdy ktoś na życiowym zakręcie dostaje radę od lekarza, aby spisać i tym samym uporządkować swoje przeżycia. Właściwie zresztą – ale to już całkiem poza fachowym ujęciem tematu – każde nasze twórcze działanie jest swego rodzaju terapią zajęciową, znaną w tej podstawowej i zgoła nienaukowej formie już chyba naszym prababkom. Zajmujemy się czymś, by nie trwonić czasu i nerwów na rozpamiętywanie kłopotów lub krzywd, nawet nie wiedząc, że aplikujemy sobie tym samym najlepszą i najszlachetniejszą metodę leczenia smutku – pracę. Czy to będzie jakieś hobby, prace ręczne, jak dzierganie szalika dla wnuka, czy też zgłoszenie się do wolontariatu w hospicjum albo w ogóle prozaicznie – wyszorowanie podłogi, po wykonaniu jakiejś pracy, widząc jej efekt, czujemy się o niebo lepiej. A o to przecież chodzi…

 

Honorata Mielga