Pół litra krwi może uratować życie nawet trzem chorym, a w ciele człowieka krąży jej przeciętnie 5 litrów. A krew to tylko niewielka cząstka tego, co z siebie możemy ofiarować innym. Jest jeszcze szpik, nerki, wątroba, płuca, serce, rogówka oka... O jedną lub więcej naszych „części” może naszą rodzinę poprosić lekarz, gdy my sami będziemy już tam, gdzie już nam potrzebne nie będą.

Transplantologia to jedyna dziedzina medycyny, która nie mogłaby istnieć bez społecznego przyzwolenia. Każdy zabieg opiera się bowiem na czyimś osobistym poświęceniu, na decyzji ofiarowania cząstki jednego człowieka innemu. Ale także na zgodzie na przyjęcie tego specyficznego daru. Zazwyczaj pobrań dokonuje się od osób w stanie śmierci mózgowej. Wówczas nadchodzi czas na trudną rozmowę z bliskimi potencjalnego dawcy.

Rozmowę, którą musi przeprowadzić lekarz: „Państwa krewnemu nie można już pomóc. Ale on może jeszcze pomóc innym, może uratować czyjeś zdrowie i życie. O ile zgodzicie się Państwo na pobranie organów”. Decyzja jest trudna. Bo jakże to – profanować zwłoki, zgadzać się, by ktoś ukochaną przez nas osobę pozbawił serca, wątroby, oczu?

Czasem jednak udaje się przekonać rodzinę. I wtedy do pracy przystępują lekarze, którzy powoli wydobywają z ludzkiego ciała wszystko, co może zostać użyte ponownie. Każdy zdrowy organ, który jest na wagę złota. Zazwyczaj zjawiają się w nocy – tłumacząc, że wtedy sale operacyjne są wolne. Ale można również pomyśleć, że chcą jak najmniej rzucać się w oczy. Bo ich zadanie wciąż jeszcze większości ludzi kojarzy się negatywnie. Co dzieje się z pobranymi organami? Trafiają do nowych ciał. Wszystkie niosą ze sobą nadzieję na zdrowie, w wielu przypadkach są jedyną szansą przeżycia. Dlatego trzeba mądrze wybrać, do kogo mają trafić.

– Palacz papierosów nie dostanie serca, nie ma mowy – mówi prof. Antoni Dziatkowiak, znany krakowski kardiochirurg, który osobiście kwalifikuje pacjentów do przeszczepu.

Co czuje biorca, któremu fragment obcego ciała ratuje życie? Co czują jego bliscy? Marcin z Zawiercia, zachorował, gdy miał 18 lat. Zapalenie wątroby, potem stwardnienie dróg żółciowych. Było coraz gorzej. Jedynym ratunkiem mógł być przeszczep. Wątroba dla niego przyjechała z Opola. Dawcą był starszy mężczyzna.

– Wyobrażam sobie, że był postawny i lubił kawę – mówi pani Małgorzata, matka Marcina. Bo Marcin dawniej kawy nie znosił, a teraz ją polubił. Pani Małgorzata nazwała nową wątrobę syna – nadała jej imię Filip. Teraz czasem rozmawia z Filipem, żeby dobrze służył Marcinowi.

Kto pierwszy dokonał przeszczepu? Jak wygląda prehistoria takich zabiegów? Trzy tysiące lat temu w Indiach złoczyńców i jeńców wojennych naznaczano obcięciem nosa. W kraju pełno było okaleczonych w ten sposób ludzi. Lekarze wpadli na pomysł, jak im pomóc: z czoła wycinali płat skóry tak, by łączył się z resztą ciała w wąskim pasku pomiędzy brwiami. Później ten płat przyszywali w miejsce brakującego nosa. Skóra dzięki istniejącemu połączeniu pozostawała ukrwiona i całość wyglądała całkiem dobrze.

Przeszczepy mają też swoich świętych patronów. To Kosma i Damian, lekarze żyjący w III w. n.e. Wiele lat po śmierci podobno zdarzyło im się cudownie objawić na Ziemi i uzdrowić kustosza rzymskiej bazyliki, obcinając mu chorą nogę i przyszywając w to miejsce zdrową kończyną pewnego pochowanego w bazylice Maura.

Ten właśnie cud uczynił z Kosmy i Damiana patronów transplantologii. Bo przecież każdy kolejny zabieg to podobny cud.

– Niesamowite jest wrażenie, kiedy z ciała biorcy wyjmuje się chore serce. Zostaje otchłań, pustka. A potem wkłada się tam serce dawcy i ono zaczyna bić – to niezwykłe i urzekające – wyznaje dr Romuald Cichoń, jeden z lekarzy, którzy kardiochirurgiczne szlify zdobywali pod okiem profesora Religi.

A transplantologia sięga coraz dalej, coraz odważniej. Jeszcze sto lat temu nikt nie marzył o przeszczepie nerki czy wątroby. Dotykanie serca uznawane było za najcięższy grzech, jakiego mógł się dopuścić lekarz. Dziś zabiegi transplantacji tych organów stały się już rutynowymi zabiegami. Lekarze zaś stawiają sobie nowe cele – przeszczepy rąk, nóg, rekonstrukcja innych organów. Są pacjenci, którzy z nadzieją czekają na taką szansę.

Czasem do uratowania czyjegoś zdrowia i życia wystarczy krew albo szpik. Dawcy szpiku bardzo często spotykają się z ludźmi, którym pomogli. Czują mocną więź. Trochę jak do brata bliźniaka, w którym płynie ta sama krew. Lekarzom zależy, żeby takie spotkania odbywały się często i żeby było o nich głośno. Dzięki temu może zwiększy się liczba dawców, których wciąż jest za mało.

Brakuje zarówno żywych dawców, jak i tych martwych, na pobranie organów których godzi się rodzina. Tych pierwszych można przekonywać na różne sposoby. Choćby powołując się na wyniki naukowych badań.

W Polsce, mimo przepisów zezwalających na pobranie narządów po śmierci, o ile dana osoba wcześniej nie zastrzegła, lekarze najczęściej proszą o zgodę najbliższych. A ci zazwyczaj mają wątpliwości. Czy to nie grzech wycinać komuś serce, oczy? Co ludzie powiedzą? Ksiądz prof. Piotr Morciniec, bioetyk, uspokaja: Jan Paweł II mówił, że ofiarowanie cząstki człowieka dla ratowania innego życia to najwyższy dar. Poza tym do kogo należy nasze ciało? Ani do państwa, ani do szpitala, a nawet do rodziny. Lekarze zazwyczaj pytają krewnych o to, czy zgadzają się na pobranie organów. A powinni pytać inaczej: czy ten zmarły zgodziłby się na to?

 

Michał Piotrowski