Jachtów jest coraz więcej, czarterować je można coraz łatwiej zarówno na Bałtyku, jak i na Adriatyku, Morzu Egejskim, Tyrreńskim. Coraz częściej można tam spotkać łajby z wspinającymi się pod salingi biało-czerwonymi banderami.

 

Wakacje na jachcie. Można w Chorwacji, w Grecji, ale można także na Karaibach i w Irlandii, w Szkocji i na Kanarach.

Po całej Polsce rozsiane są biura sprzedaży takich rajskich urlopów – dla wszystkich. Nie potrzeba posiadać żadnego żeglarskiego przygotowania. One zapewniają pełną usługę – opiekę polskiego skippera i ubezpieczenie na 7 dni rajskiego rejsu. Nawet z całą rodziną, a – jeśli komu to potrzebne – nawet w luksusie.

Kuszące. Wielce kuszące. Po prostu rajska podróż. W jednym tylko bieda: jak sobie poradzić ze skłonnością do choroby lokomocyjnej? Dokładniej: z chorobą morską?

Nasz wielki krajan, patriota, człowiek dzielny i nawet w bitwach zahartowany, autor hymnu narodowego Józef Wybicki w młodych latach poczuł się w Gdańsku tak zagrożony przez moskiewskich agentów, że jedyne wybawienie dostrzegał w ucieczce morzem.

Pisze w swoich wspomnieniach, że szczęście nie opuszczało go podczas gdy uchodził duńskim statkiem do Lubeki. Na morzu nie chorował. Nie bał się więc powrotu morzem, kiedy po roku okazało się, że musiał udać się do Gdańska.

„Ufałem – wspomina – że po pierwszej podróży powinienem czuć się jak przyuczony marynarz. Zdrów będę – myślałem. Ale nadspodziewanie choroba morska dała mi się we znaki już od wstępu na okręt. Trwała dni siedem aż do wylądowania w Sundzie. Już to nie byłem tym samym zahartowanym konfederatem barskim, jaki wsiadał niegdyś na okręt do Lubeki. Dojeżdżając do Sundu prosiłem kapitana, by mnie tam wylądował...”

I tak się też zdarza. Morska choroba potrafi z ludźmi wyczyniać figle rozmaite. Nawet i taki, który obezwładnia dobrze już opływanego żeglarza. Jeden z nich, doświadczony już i z dość wysokim stopniem, wyznaje, że może w życiu żeglarza nadejść taki czas, kiedy nieważny staje się jego staż morski i całe jego doświadczenie nie jest w stanie pomóc w niemocy.

Reklama

 

J. Tomaszunas i S. Tomaszunas-Błaszczyk, którzy podsunęli wędrowcom i urlopowiczom medyczny poradnik („Zdrowie w podróży”, Gdańsk 1992) wyjaśniają, że choroba lokomocyjna, kinetoza, choroba morska, lotnicza, samochodowa – to synonimy tego samego stanu, wywołanego monotonnie powtarzającym się ruchem samochodu, statku, jachtu, samolotu. Ruchy ciała powodują podrażnienie błędnika i wystąpienie objawów takich, jak bladość, wzmożone pocenie się, ślinotok, uczucie pełności w żołądku, nudności, wymioty. W czasie długotrwałej podróży dołącza się do tego brak apetytu, osłabienie, zobojętnienie, ból głowy i senność. Objawy te na ogół nie powodują poważniejszych następstw i mijają bez śladu wkrótce po zakończeniu podróży.

Doświadczony i mądry skipper nigdy nie będzie dworował sobie z oddanych jego opiece czy komendzie ludzi, dziko i co chwilę wybiegających na pokład, do zbawczej burty, lub leżących na pokładzie ofiarników Neptuna. To tylko współzałoganci, wolni już od pokonanej przypadłości, to tylko mało dowcipni i nierozumni kolesie będą się śmiali z „zenzochłapów”, z „chechaquo”, z „marynarzy z Kiekrza”, z owych nieszczęsnych ofiar choroby morskiej, którą na pewno przezwycięży czas i wypromuje morskiego debiutanta na wilka morskiego.

Popularne encyklopedie określają morską chorobę jako zespół objawów wywołanych powtarzającymi się ruchami wahadłowymi ciała, a przez to podrażnieniem nadmiernie wrażliwego układu przedsionkowego ucha – narządu równowagi.

Wspomniane wyżej negatywne objawy chorobowe mijają po zakończeniu podróży, a gdy podróż trwa, na ogół po 3–5 dniach.

W celu zlikwidowania objawów podaje się preparaty atropiny, bromu i barbiturany jako środki nasenne lub przeciwepileptyczne.

Zaleca się też jako środek obronny przed chorobą morską takie lekarstwa jak aviomarin, lub jakiś neuroleptyk o działaniu przeciwwymiotnym, hamującym ośrodkowy układ nerwowy i odruchy wymiotne, chociaż mogą one powodować skutki uboczne, np. apatię.

Stosuje się również plastry akupresurowe.

Doświadczony chorwacki instruktor żeglarski i organizator rejsów wycieczkowych uspokaja amatorów żeglarskiej przygody: nie należy się obawiać choroby morskiej; po pewnym czasie przechodzi, a im więcej będzie się pływało, tym lżejszy będzie jej przebieg. A może już nigdy się nie powtórzyć.

Na jachcie zawsze znajdują się woreczki pomocne przy wymiotach, nie potrzeba biegać do kingstonu lub przechylać się przez burtę.

Najskuteczniejsze jednak – tu znowu powołam się na Tomaszunasów – i najbardziej zapobiegawcze jest odpowiednie nastawienie psychiczne. Ktoś dotknięty raz chorobą morską nosi w sobie obawę przed jej powtórzeniem się i nie chce ryzykować negatywnych doznań nawet za cenę rezygnacji ze wszystkich przyjemności rajskiej podróży morskiej. Taką obawę trzeba, używając całego rozsądku, odesłać do lamusa. Nawet gdyby morska dolegliwość pojawiła się powtórnie, to już przecież wiemy, że trzeba się odżywiać lekkostrawnie, ubierać stosownie do pogody, przebywać na pokładzie, znaleźć sobie jakieś odpowiednie zajęcie, panować nad strachem, nie przemęczać się nadmiernie przyjmowanymi obowiązkami.

I patrzeć, patrzeć w dal... siną lub błękitną, w chmury malujące nad nami fantastyczne obrazy. Można też obserwować grę fal, jeśli skipper nie zagna nas, kierując się swym rozsądkiem i doświadczeniem, do pracy lekkiej i odwracającej uwagę od tej paskudnej przypadłości. Już za dzień, już za godzinę będzie nam lepiej.

I już zaczynamy odczuwać apetyt na coś smacznego. Już chwytamy rytm rozkołysu, morze staje się naszym przyjacielem z wszystkimi obietnicami przybliżania się do tego raju, którego obraz roztacza przed naszymi oczami żegluga.

Choroba morska? Cóż to wreszcie jest? Kilka dni cierpień? Zwycięskie zmaganie się z własną słabością? Doświadczenie, którym będzie można służyć innym, jeśli ich zmoże?

Stara żeglarska piosenka, szanta – jak się ją często bezprawnie nazywa – podpowiada, że najlepszym lekarstwem na chorobę morską jest odpoczynek w cieniu rozłożystego dębu. Ale ten nie obiecuje nam tylu fantastycznych doznań, co podróż pod żaglami białymi jak łabędzie.

 

Szymon Marciniec

 

***

 

Przyczyną choroby są prawdopodobnie sprzeczne sygnały wysyłane do mózgu przez oczy i błędnik. Kiedy np. płyniemy jachtem, do naszego mózgu docierają w wyniku „bujania” bardzo sprzeczne informacje: oczy twierdzą, że wszystko jest w porządku, jesteśmy relatywnie stabilni (nie zmieniamy przecież pozycji względem pokładu), natomiast błędnik wysyła informacje, że ciągle się poruszamy (do przodu, do tyłu, w górę, w dół i na boki). Mózg nie może sobie poradzić z tymi sprzecznymi impulsami, nie wie jak je zinterpretować i w rezultacie zaczynamy chorować. Dlatego ważne jest, by nie potęgować zakłóceń i unikać wpatrywania się rozhuśtane fale.