Jakie uczucia budzi pani u swoich współpracowników?

Obawiam się, że raczej bardzo mieszane. Ci, którzy mnie nie znają, pewnie postrzegają mnie jako osobę nieprzewidywalną, ekstremalną i bardzo apodyktyczną. Są ludzie, którzy pracują ze mną latami i nasza współpraca jest wzorcowa. Myślę, że gdybyśmy sobie nie ufali i wzajemnie się nie cenili, to nie bylibyśmy ze sobą przez tych kilkanaście lat.

 

A wszystko zaczęło się od restauracji…?

U Fukiera, ta restauracja to tak naprawdę początek mojego życia. Tam wszystko się zaczęło i poszło dalej. Tutaj serwujemy dania prawdziwej polskiej kuchni.

 

Skąd ta wielka miłość do kuchni?

Z rodzinnego domu – od mamy i babci. Później przyszedł czas na podróże, na poznawanie smaków i zapachów. Mój rodzinny dom nie był specjalnie zamożny, ale panowały w nim niezwykłe zwyczaje stołowo-świąteczne. Wszystko zawsze było dokładnie i bardzo smacznie przygotowane, a do tego pięknie podane.

 

Studiowała i mieszkała pani w Hiszpanii. Tam została część pani życia?

Oj tak, tam toczyło się moje poprzednie życie, które było szczęśliwe, ale zakończyło się dramatycznie. Kiedy miałam 33 lata, straciłam męża i część siebie... Nie wiedziałam, co dalej ze sobą zrobić, ale szczęśliwie udało mi się żyć dalej.

 

Po latach spotkała pani swoją wielką miłość z młodzieńczych lat…

Tak z Waldkiem spotkaliśmy się ponownie już jako dorośli i doświadczeni ludzie i razem zaczęliśmy iść przez życie. Wystarczyło zaledwie kilka minut, abyśmy oboje wiedzieli, że to jest to! A poznaliśmy się ponad 30 lat temu na prywatce u Szpilmana.

 

Razem, ale osobno, bo nie mieszkają państwo razem...

Ja jestem w Warszawie, a Waldek w Toronto. Każde z nas ma swoje królestwo. Odwiedzamy się wzajemnie, ale w przyszłości chcielibyśmy razem zamieszkać.

Reklama

 

A z kim najbardziej lubi pani gotować?

Z synem Tadeuszem i córką Larą, ale gotowanie razem z Waldemarem w Toronto nie ma sobie równych...

 

A pani ulubione danie?

Ulubione to zdrowe, bez żadnych dodatków i konserwantów, na które jestem uczulona. Uwielbiam duże krewetki, które nazywane są karabińczykami.

 

Miewa pani wolne chwile?

Właściwie nie mam wolnego czasu, bo pracuję i nagrywam program, ale miewam wolne chwile, a wtedy maluję, gotuję, rozmawiam z Waldkiem, jestem z dziećmi. Lubię być w domu, ale lubię też wyjeżdżać, oglądać to, czego jeszcze nie widziałam i poznawać nieodkryte smaki. Jestem ciekawa świata.

 

Lubi pani swoje Kuchenne rewolucje?

Ten program bardzo uporządkował moje życie. Trochę je także zmienił. Sprawił, że polubiłam siebie, a moja rodzina stała się sobie bliższa. Moje dzieci zobaczyły, że ich mama też potrafi normalnie pracować, czyli wstać rano, jechać na plan, ciężko pracować, być konsekwentną i nie marudzić. Myślę, że dzięki temu moje dzieci poczuły się bezpieczniej. Cieszą się moim sukcesem i tym, że nie przewróciło mi się w głowie.

 

A polubiła pani słodycze?

Uwielbiam je przygotowywać, ale nie wiem, co i kto musiałby przygotować, abym zjadła coś słodkiego. Tak więc jeszcze nie polubiłam i nie wiem, czy kiedykolwiek się to zmieni.

 

Gotowanie to pani wielka pasja i żywioł, a my żyjemy w kulcie bycia szczupłym. Jak to pogodzić?

Nie jestem zwolenniczką tej mody. Naturalna szczupłość jest zdrowa i piękna, ale nic na siłę. Nieustanne odchudzanie się i dążenie do bycia szczupłą doprowadza do tego, że ktoś taki jest siny, blady, zły i niesympatyczny. Całe życie byłam szczupła, a teraz jestem okrągła i jest mi z tym fantastycznie. Doskonale się czuję. Nie chcę za wszelką cenę zatrzymywać czasu i starać się wyglądać jak moja córka.

 

Z kim lubi pani rozmawiać o jedzeniu?

Z dziećmi właśnie. Nie przeżyłabym chyba gdyby nie odziedziczyły po mnie tej kuchennej pasji! Oboje są wyjątkowi i w cudowny sposób rozumieją zjawisko restauracji, jedzenia, podawania i wszystko, co jest z tym związane.

 

Pani życie jest...?

Teraz jest prawdziwą rozkoszą!

 

Tylko pozazdrościć!

 

Rozmawiała: Beata Cichecka

ZOBACZ WIĘCEJ WYWIADÓW