Czy to prawda, że chciała Pani zostać lekarką?

Tak, kiedy decydowałam o swojej przyszłości, złożyłam dokumenty na dwie uczelnie. Jednak najpierw miałam egzaminy do szkoły teatralnej. Zdałam je, więc zostałam. I choć minęło wiele lat, to mam wielki sentyment do zawodu lekarza. Lekarzem była moja nieżyjąca już siostra, jest siostrzenica i bratanek. Uważam, że to jedna z tych profesji, które wymagają wielkiego szacunku. Wszystko pod warunkiem, że jest wykonywana etycznie.

 

Choć nie skończyła Pani medycyny, to i tak jest Pani lekarzem… dusz.

Faktycznie, bardzo często jeżdżę do szpitali, najmłodszym czytam bajki, a czasami opowiadam. Jeśli tylko mogę, staram się przynosić ukojenie dzieciom i dorosłym. Daję im coś od siebie, a sobie sprawiam tym wielką satysfakcję.

 

Daje Pani ciepło, które ma w sobie.

Tak, i jestem szczęśliwa, że mogę to robić. Czasem odwiedzam tzw. domy spokojnej starości. Kiedy jechałam tam pierwszy raz, czułam lęk; nie wiedziałam, jak się zachować, jak ci ludzie zareagują. Okazało się, że chodzi im jedynie o rozmowę. Nie oczekują współczucia, rozczulania się nad nimi. Chcą porozmawiać, opowiedzieć o sobie i posłuchać o czyichś sprawach. Jestem szczęśliwa, że czasami udaje mi się wnieść promyk słońca w życie tych ludzi.

 

Znajduje Pani na to wszystko czas?

Tak, szczególnie teraz, kiedy jestem sama. Po śmierci męża musiałam robić wszystko, aby jak najmniej czasu spędzać w domu. Wciąż jest mi bardzo trudno oswoić się z faktem, że jego nie ma… Razem przeżyliśmy 44 lata. Wracałam do domu i czy wydarzyło się coś dobrego, czy złego, zawsze miałam komu o tym opowiedzieć. Teraz mam cztery ściany, dużo zdjęć i jestem sama.

Reklama

 

Ale chyba nie samotna, bo żyje Pani bardzo aktywnie. Czy nadal pojawia się Pani na Uniwersytecie Trzeciego Wieku?

Oj tak, bardzo często. Jestem szczęśliwa, że mogę brać udział w życiu tak cudownej instytucji. Wielką przyjemnością jest spotykać się z tymi ludźmi.

 

Czy dzisiaj, z perspektywy czasu, uważa Pani, że dwoje aktorów pod jednym dachem może żyć zgodnie i bez rywalizacji?

Tak się szczęśliwie złożyło, że byliśmy mniej więcej równorzędnymi aktorami. Mąż grał więcej w filmach, a ja miałam kabaret. Udało nam się żyć w zgodzie i się wspierać. Ale potrafiliśmy także krytykować i przyjmować krytykę. Do tego ogromnie cieszyły nas wzajemne sukcesy.

 

Jest Pani w świetnej formie, czego to zasługa?

Genów, choć już fizycznie nie mam takiej siły, jak kiedyś. Gdy wracam z planu, po kilku godzinach pracy, już nigdzie nie wychodzę. Poczytam, wykąpię się, nauczę się roli. Przedtem 18–19 godzin na dobę coś się robiło. Miałam to w genach, a także wynikało to z chęci życia, pracy, nieustannej potrzeby robienia czegoś. Jestem pracoholiczką. Dużo jeżdżę po Polsce, nie oglądam się na to, czy to jest mniej, czy więcej płatne. Serial „M jak miłość” daje mi stabilizację finansową. Pracuję i to daje mi szczęście.

 

Postać Basi Mostowiakowej nie może się znudzić.

To prawda. Choć to już starsza osoba i myślę, że dosyć trudno napisać jej rolę, to jednak scenarzyści zadbali o nią. Malowanie, pływanie, jazda samochodem – jest tego sporo. Ale przede wszystkim to babcia Mostowiakowa. Dzięki „M jak miłość” ludzie mnie znają, zapraszają, a ja jeżdżę na spotkania. Rozmawiam, opowiadam, to bardzo mnie motywuje.

 

Lubi Pani popularność?

Dzięki roli Barbary, wszyscy na ulicy się do mnie uśmiechają, dziękują za tę postać. I to nie tylko w Warszawie, ale praktycznie wszędzie, gdzie pojadę. Na targu dostaję lepsze mięso, pomidory, jaka. Niektórzy mówią do mnie „pani Basiu”. To są takie przepiękne chwile i gesty.

 

Jak wyglądają relacje aktorów po tylu latach gry na jednym planie?

Jest bardzo sympatycznie. Aktorzy będący w serialu właśnie te 9–10 lat są ze sobą zżyci. Bardzo dużo o sobie wiemy, ale niewiele utrzymujemy kontaktów poza pracą, bo nikt nie ma na to czasu. Każdy jest zajęty od rana do nocy.

 

Skąd czerpie Pani tę nieprawdopodobną pasję życia?

Kocham życie i ludzi. Przecież życie to największa i najważniejsza rola do zagrania. Zawsze starałam się robić coś, co dawało satysfakcję. W moim życiu nigdy nie było pustki.

 

Jaka jest Pani recepta na bycie jak najlepszą matką?

Przede wszystkim bardzo, bardzo kochać, być w miarę wyrozumiałym i tolerancyjnym. Ale zdaję sobie sprawę z tego, że łatwo to powiedzieć, kiedy dzieci są już dorosłe. Kiedy syn miał 15 lat, na wiele rzeczy trudno było mi się zgodzić. Bywało ciężko, ale się nam udało. Mam wspaniałego syna.

 

A recepta na wieczny uśmiech i zadowolenie?

Kochać ludzi. Jednak by móc ich kochać, należy o siebie dbać. Badam się systematycznie, staram się dużo spacerować, być w ruchu. Najgorzej jest nic nie robić. Nie wyobrażam siebie tego.

 

Dziękuję za rozmowę.

 

Rozmawiała Beata Cichecka

 

 

Poradnik Zdrowego Człowieka

ZOBACZ WIĘCEJ WYWIADÓW