Niedawno ukazała się Pani najnowsza książka zatytułowana Cacko. Skąd taki tytuł?

Ponieważ dla mnie jest dużo cacek na świecie. Są nimi uroda świata, przyroda, kwiaty, dzieci, pies, kot… A największym cackiem jest mój dom. Stworzyłam go z obłoków pamięci z dzieciństwa. Opowiadam w książce o listach od przyjaciół, ważnych dla mnie osób.

 

Dlaczego w dzieciństwie mówiono na Panią „Mała”?

Byłam filigranowym dzieckiem. Dopiero w okresie dojrzewania zaczęłam rosnąć i wyglądać odrobinę poważniej. Ale oprócz tego, że wołano na mnie „Mała”, to dodawano także… „Duża”, bo miałam sporo różnorodnych talentów.

 

Życie nie oszczędzało Pani, ale mimo wszystko zawsze wychodziła Pani na prostą.

Bo jednocześnie to życie stało się dla mnie całkowicie wyjątkowym uniwersytetem. Ono mnie wszystkiego nauczyło, wiele pokazało i zahartowało. Nie miałam wyjścia, jak tylko polubić to życie. I tak zaczęłam robić. Dzisiaj, z perspektywy lat, muszę przyznać, że jest to jedyne słuszne rozwiązanie.

 

Skończyła Pani Akademię Sztuk Pięknych, ale została aktorką.

Myślę, że zrobiłabym karierę malarską, ale moje życie potoczyło się inaczej. Lepiej czy gorzej? Nie wiem, jest dobrze tak, jak jest.

Reklama

 

Chwyta Pani czasami za pędzel?

Ale jedynie czasami. Kiedy czuję potrzebę, siadam i maluję.

 

Aktorstwo to cały Pani świat?

Coś w tym jest, bo ten zawód daje mi siłę, napędza mnie. Nie byłabym tak rozbrykana na scenie, gdybym nie miała z tego przyjemności. Aktorstwo mnie mobilizuje, uczę się roli, muszę zapamiętać tekst. Tym samym ćwiczę pamięć, a na scenie – również i ciało.

 

Dlaczego tak mało Pani w kinie, na szklanym ekranie?

Ponieważ propozycje, które dostaję, nie podobają mi się. Chcę, aby to, co robię, miało jakieś przesłanie, mówiło o czymś. Chcę ze sceny trochę edukować, a jeśli to nie jest możliwe, to wolę nie grać. Ale za to jest teatr, w którym wciąż jestem aktywna. Ludzie chcą mnie oglądać, a to bardzo cieszy. Są ciekawi, w jakiej jestem formie, jak wyglądam. Kocham publiczność i wiem, że z wzajemnością, a to dla aktora najważniejsze.

 

Czy jest Pani urodzoną optymistką, czy raczej tego się Pani nauczyła?

Urodzoną optymistką. Ja już tak mam, że wszystko mogę zaakceptować, nawet moje problemy ze wzrokiem. Wszystko, co się we mnie psuje, potrafię obrócić w żart, no bo przecież nie usiądę i nie będę się żaliła. Muszę jednak przyznać, że lekarze potrafią zdziałać cuda. Owszem, był czas, kiedy miałam już 85 procent utraty wzroku, ale dzisiaj jest dużo lepiej. Biegam po scenie i nie potykam się, więc musi być dobrze.

 

Mam wrażenie, że żyje Pani trochę na uboczu?

Tak, żyję na uboczu, ale jakże kolorowo. Cały czas wokół mnie coś się dzieje. Nowy spektakl, książka, schronisko w Milanówku, moje zwierzaki w domu… W moim życiu jest ciągły ruch, ale ja nie umiem i nie chciałabym inaczej.

 

Nie lubi Pani samotności?

Lubię, ciągnie mnie do tego, ale trochę się tego boję. Dlatego wolę, aby dookoła byli ludzie. Wtedy lepiej się czuję, raźniej, bezpieczniej, jest mi weselej. Dla mnie śmiech jest „benzyną życia”.

 

Lubi Pani swój dom?

Kocham! Zanim z niego wyjdę, już za nim tęsknię. Sama go stworzyłam i tutaj czuję się najlepiej. Nie chcę go opuszczać, robię to bardzo niechętnie, ale praca jest pracą.

 

Jaki jest Pani sposób na szczęśliwe życie?

Zaakceptować i polubić siebie takim, jakim się jest. A przede wszystkim często się uśmiechać, to podstawa.

 

Często odwiedza Pani schroniska dla zwierząt…

Jak tylko mogę, jadę do Milanówka do moich zwierzaków. A w wolnym czasie, którego dużo nie mam, wypiekam i sprzedaję anioły solne. Wszystkie środki przeznaczam na schronisko, bo zwierzęta też chcą godnie żyć.

 

Nazywają Panią lekarzem dusz. Co się za tym kryje?

Śmiech, bo to samo zdrowie. Staram się leczyć śmiechem. Kiedy jestem na scenie i widzę te uśmiechnięte, rozbawione twarze, albo słyszę śmiech, to od razu jest mi lepiej.

 

Powtarza Pani, że zawsze radziła sobie z mężczyznami. Dlatego wybrała Pani życie w pojedynkę?

Doszłam do wniosku, że nie ma to jak być dla siebie sterem, żeglarzem i okrętem. Takim dyrektorem, szefem własnego życia. Oczywiście cudnie jest iść przez życie w zgranym duecie, ale taki nie zawsze udaje się stworzyć.

 

Wiele razy leczyła Pani swoje złamane serce...

Faktycznie, ale zawsze jakoś dawałam sobie radę. Cieszę się nim, to podstawa. Ponadto muszę pić ziółka i herbatki oraz zażywać minerały i witaminy, aby przez półtorej godziny bawić publiczność. Cieszy mnie, że cały czas dobrze się czuję.

 

Życzę więc zdrowia, wiele radości i uśmiechu.

 

Rozmawiała Beata Cichecka

 

Poradnik Zdrowego Człowieka

ZOBACZ WIĘCEJ WYWIADÓW