Będąc u szczytu kariery, przeniosła się Pani do Szwecji. Nie miała Pani obaw?

Oczywiście, że miałam, i to wielkie. Bałam się, bo nie znałam języka, nie wiedziałam, czy i jak się odnajdę, czy sobie poradzę. Ale z drugiej strony nie czułam, że robię coś złego. Miałam za sobą sporo ról filmowych i serialowych. Wiedziałam, że coś już osiągnęłam, i chciałam spróbować czegoś innego.

 

 

Był to rodzaj poświęcenia?

Nie, nie. To była ciekawość. Nigdy nie miałam poczucia, że dla rodziny czy domu cokolwiek poświęciłam, a już na pewno nie karierę. W tamtym czasie zapragnęłam zmiany i wszystko postawiłam na jedną kartę – na Szwecję.

 

Jest Pani ryzykantką?

Nie da się ukryć, że lubię ryzyko i nowe wyzwania. Dzisiaj już wiem, że była to słuszna decyzja i niepotrzebnie bałam się podjąć to wyzwanie. Wyjechałam, urodziłam dziecko, o którym marzyłam i które uczyniło mnie jeszcze bardziej szczęśliwą.

 

Mieszka pani w Sztokholmie. Jak odbiera Pani to miejsce?

To niezwykłe miasto. Nie ma za sobą wojny, dlatego mnóstwo tutaj pięknej architektury. Do tego ta czystość… Wodę pije się dosłownie prosto z kranu, a z przydrożnych pomostów można łowić łososie.

 

Jak spędza Pani wolny czas?

Najczęściej wraz z mężem (Gabrielem Wróblewskim – przyp. red.) jedziemy do naszego domu na wsi. To typowy dom myśliwski. Tam rozpoczyna się prawdziwe, cudowne wiejskie życie z pieczeniem chleba, robieniem soków. No i coś, co jest wielkim luksusem – brak elektryczności. Szczęście to dla mnie prostota. Właśnie na wsi jestem najszczęśliwsza.

 

Podróżuje Pani między Szwecją, gdzie Pani mieszka, a Polską, gdzie Pani pracuje. Męczące?

Nie bardzo, ponieważ lubię swoją pracę i życie w Szwecji. Da się to wszystko pogodzić. Teraz sporo czasu spędzam w Polsce na planie serialu „Szpilki na Giewoncie”.

 

Mąż nie ma nic przeciwko temu, że na kilka tygodni znika Pani z domu?

Gabryś prawdopodobnie nie chciałby mieć żony, która na co dzień tylko czeka z zupą. Doskonale wiedział, że praca jest i będzie dla mnie bardzo ważna. Nie wyobrażam sobie, abyśmy mogli żyć inaczej, abym siedziała w domu. To nie ja.

 

Jest Pani szczęśliwą kobietą, to widać. Istnieje przepis na udane małżeństwo czy związek?

Niczego takiego nie ma. Kiedy spotkałam Gabrysia, oboje byliśmy po rozwodach. Poranieni, baliśmy się próbować czegoś nowego, ale zaryzykowaliśmy. Dla mnie był to cudowny życiowy przełom. Wtedy, na początku, zaczęliśmy rozmawiać, omawiać wszelkie problemy. I nadal to robimy. Dalej rozmawiamy, a to z pewnością jest podstawą dobrego związku.

 

Jest Pani w znakomitej formie. Czas działa na Pani korzyść…

Dziękuję. Nie mam problemu ze słowem „starość” czy „starzenie się”. Czuję się dobrze, młodo i nie przeraża mnie to, że za chwilę „wysypią się” zmarszczki.

 

Odwiedza Pani kosmetyczkę?

Oczywiście. Lubię masaże twarzy, odświeżanie, nawilżanie. Ale nie jestem zwolenniczką botoksu i wstrzykiwania kwasów. Lubię siebie taką, jaka jestem.

 

A skąd taki optymizm i pozytywne podejście do życia?

Moją metodą jest poranna gimnastyka, która poprawia kondycję, i joga, która daje odporność i wytrzymałość. Po takich ćwiczeniach mam mnóstwo energii, a to sprawia, że nic nie jest w stanie mnie złamać. Niepowodzenia nie mają znaczenia. Do tego joga wycisza, a to w moim przypadku bardzo ważne. Nieraz wracam z teatru czy z planu filmowego „nakręcona”, a jest środek nocy. Mogłabym góry przenosić, a przecież muszę wypocząć, by kolejnego dnia stawić się w pracy i znów dać z siebie wszystko. W takich chwilach joga jest nieoceniona.

 

Życzę, aby ta energia i optymizm nigdy Pani nie opuściły.

 

Rozmawiała: Beata Cichecka

ZOBACZ WIĘCEJ WYWIADÓW